Nie ma lepszego miejsca na reset niż Tatry. Kiedy w październiku zeszłego roku miałam już wszystkiego serdecznie dość i byłam bardzo, bardzo przebodźcowana, nie pozostało mi nic innego, jak wybrać urlop, spakować plecak i ruszyć na podbój Podhala. Częściowo, po raz pierwszy, także solo. To miał być czas na podładowanie baterii i stuprocentowy selfcare. 😊 Będzie też parę polecajek jedzeniowych oraz noclegowych. Ruszyliśmy z Krakowa z samego rana i o 8 zameldowaliśmy się na parkingu na Palenicy Białczańskiej, gdzie w trójkę – tj. ja, P. oraz nasz kumpel Kingu, ruszyliśmy czerwonym szlakiem do Wodogrzmotów Mickiewicza, by przy nich odbić na szlak zielony, dobrze znaną nam trasą w kierunku Pięciu Stawów Polskich (o których dwukrotnie pisałam już TU i TU ). Pogoda była wspaniała – raz słońce, raz chmury, na niebie odbywał się prawdziwy spektakl. Sama wędrówka minęła spokojnie, leniwie i bez większych problemów, jedynie na górze nas mocno wywiało i było chłodno. Widoki jednak, jak zwyk...
Cześć!
Na
przekór pogodzie, która ostatnio nieco zwariowała (deszcz, zawierucha, śnieg,
słońce i temperatura na plusie z lodowatym wiatrem) dziś publikuję recenzję z
iście wiosennymi akcentami. Zapraszam do zapoznania się z moją opinią na temat
amerykańskiego żelu pod prysznic, którzy rzekomo miał pachnieć jak kwiaty
kwitnącej wiśni wprost z Japonii. Czy tak było? Przekonajcie się sami.
Japanese cherry blossom –
żel pod prysznic o zapachu kwiatów japońskiej wiśni.
Opakowanie
– u mnie na duży plus, zwłaszcza, jeśli chodzi o etykietkę – kocham motywy sakury i ogólnie, wszystkiego, co
Japońskie. Fajnie, że buteleczka jest przeźroczysta – raz, że nadaje jej to elegancji,
dwa – widzimy ile żelu jeszcze nam zostało. Trochę ciężko chodziło otwarcie, w
sensie, mocno trzeba było nacisnąć, żeby pojawiła się dziurka oraz troszkę
namęczyć z wyciśnięciem, ale nie było to jakoś szczególnie uciążliwe.
Konsystencja
– w sam raz, lekko oleista, nie za rzadka, idealna do nakładania na gąbkę czy
dłoń.
Zapach
– no i tu żel poległ na całej linii. Mimo pięknego opakowania, mojego
ulubionego motywu i jednego z lubianych zapachów… no, on po prostu śmierdział.
Śmierdział chemią, sztucznością i starymi perfumami. Uch, koszmar. To właśnie
ze względu na zapach moim zdaniem zasłużył on na opinię bubla kosmetycznego –
no bo jak można się myć w czymś, co śmierdzi tanią chemią?
Podsumowanie
– jestem osobą, która dużą wagę przykuwa do szczegółów: opakowań, szaty
graficznej, nawet kształtu buteleczek. Gdyby żel pachniał choć trochę tak, jak
powinien, z pewnością moja miłość do niego trwała by dłużej, niż od dorwania go
do pierwszej kąpieli. W każdym bądź razie, wykorzystywałam go do końca, choć
robiłam to niechętnie, przez co trwało to długo. Nie wiem, może liczyłam na to,
że się przyzwyczaję? Zmienię zdanie? No cóż, jeśli tak, to nie zmieniłam.
Trochę żałuję, że nie zostawiłam go jako takiego japońskiego akcentu, który
zdobiłby moją łazienkę. Choć z drugiej strony, chyba z każdym spojrzeniem w
jego stronę przypominałabym sobie o tym fetorze, więc może to i dobrze, że już
go nie mam? Przynajmniej fajnie, bo wiosennie, wygląda na zdjęciach. Napawam
się tym widokiem, bo niestety – zapachem nie bardzo mogłam.
Komentarze
Prześlij komentarz
Dziękuję ślicznie za pozostawienie po sobie śladu.:)