Nie ma lepszego miejsca na reset niż Tatry. Kiedy w październiku zeszłego roku miałam już wszystkiego serdecznie dość i byłam bardzo, bardzo przebodźcowana, nie pozostało mi nic innego, jak wybrać urlop, spakować plecak i ruszyć na podbój Podhala. Częściowo, po raz pierwszy, także solo. To miał być czas na podładowanie baterii i stuprocentowy selfcare. 😊 Będzie też parę polecajek jedzeniowych oraz noclegowych. Ruszyliśmy z Krakowa z samego rana i o 8 zameldowaliśmy się na parkingu na Palenicy Białczańskiej, gdzie w trójkę – tj. ja, P. oraz nasz kumpel Kingu, ruszyliśmy czerwonym szlakiem do Wodogrzmotów Mickiewicza, by przy nich odbić na szlak zielony, dobrze znaną nam trasą w kierunku Pięciu Stawów Polskich (o których dwukrotnie pisałam już TU i TU ). Pogoda była wspaniała – raz słońce, raz chmury, na niebie odbywał się prawdziwy spektakl. Sama wędrówka minęła spokojnie, leniwie i bez większych problemów, jedynie na górze nas mocno wywiało i było chłodno. Widoki jednak, jak zwykle z
Trasa: Palenica Białczańska – Palenica Białczańska | mapa-turystyczna.pl
Sprawdzając wcześniej mapki, śmiałam się sama do siebie. Byłam
takim ignorantem. Bo co to dla mnie ok. 15
km i 800 m przewyższeń. 800 metrów?! To ma być wyzwanie? Bitch, please…
No cóż. Umierałam już po podejściu na zielony szlak. Umierałam
straszliwie. To był też moment zwątpienia całej ekipy – bo skoro samo podejście
(strome, kamienne schody zabójcze dla moich kolan) tak nami (phi, mną!)
pomiata, to co będzie dalej? Panowie próbowali mnie namówić na rezygnację z
marzeń, ale ja się zaparłam.
DOTRĘ I
KONIEC.
Świstowa Czuba po raz pierwszy… Wtedy zastanawialiśmy się, kaj Ci
ludzie idą? Dziś już wiem, że to trasa z Piątki do MOK’a.
TOPR w akcji tuż nad naszymi głowami. Ci dwaj panowie na zdjęciu
to P. i squ.
Bajeczna Siklawa.
No i dotarłam. Co prawda umierałam jeszcze miliard razy, jęczałam,
dyszałam, stękałam, chlałam wodę jak na ostrym kacu, przeklinałam się w myślach
co dwie minuty. Ale wytrwale, bądź koszmarnie mozolnie, tarmosiłam się w górę.
Przy Siklawie mieliśmy prawdziwy kryzys – po prawej urwisko do wody, nad nami
śmigłowiec ratujący obcą dziewczynę, wiatr jak sto pięćdziesiąt, ja i
40-kilogramowa ciocia skulona za kamieniem, bo miotało nią koszmarnie. Panowie
byli wyżej, tuż pod śmigłowcem, nie mieli jak do nas zejść i asekurować
leciutką ciocię. To chyba był jedyny moment, kiedy cieszyłam się ze swojej wagi
w trakcie tej wyprawy… Potem jeszcze delikatna wspinaczka, z którą
przestraszona ciocia bała się zmierzyć, ale udało się.
Mieliśmy dość
(ja trasy, a panowie mnie). Naprawdę.
Ale… zaraz naszym oczom ukazał się Wielki Staw. Przerażenie, żal,
zmęczenie – zniknęło. To było tak piękne… Co prawda nie mieliśmy zbyt wiele
czasu by nacieszyć swe oczęta – przez moje zdychanie w jedną stronę szliśmy
ponad 5 godzin. Dramat. Ale… Stojąc tam… Patrząc na to… Byłam najszczęśliwsza na świecie. I – dumna…
Bo mimo wszystko – udało się… Dotarłam…!!!!!
Godzina i słońce sunące po niebie bezczelnie nas poganiały – było po
17, a tu trzeba jeszcze wrócić… Zjedliśmy, naładowaliśmy baterie i z wielkim
jęknięciem (moim) ruszyliśmy w drogę powrotną, tym razem czarnym szlakiem na
początek. Tutaj warto wspomnieć, że jak ciocia przykleiła się do P., tak przez
cały czarny szlak nie puściła go ani na minutę. Dość miała przygód nad przepaściami. Ja za to schodziłam.
Powoli. Ale już w miarę równym tempem. Miałam ban na zdjęcia, ale trochę udało
mi się jeszcze popstrykać. Czas nas gonił, chcieliśmy zdążyć przed zmrokiem.
Byliśmy padnięci – upalna pogoda dawała się we znaki cały dzień, moje wleczenie
się (panowie mieli dużo lepszą kondycję) też. Bolały stopy. Kolana. Opalone
ramiona. Plecy od plecaka, szyja od aparatu. Ale nic nie było tak straszne w
powrocie (poza łączeniem zielonego i czerwonego szlaku – te schody są
koszmarne!!!) jak wałowanie potem czerwonym szlakiem po asfalcie a potem
jeszcze te parę km do samochodu… Ja nie wiem jak udało mi się do niego dotrzeć…
Ta nadzieja, która malowała się na mojej twarzy jak tylko zauważałam
jakiekolwiek samochody zaparkowane na poboczu, to rozczarowanie i niemal płacz
z wycieńczenia. Oto, co się dzieje, jak ignorujesz góry, wierzysz ślepo w
śliczne zdjęcia, nie myślisz samodzielnie i nie masz odniesienia… Drogi
powrotnej do Krakowa nie pamiętam. Jak wsiadłam do samochodu, tak usnęłam i
obudziłam się pod blokiem.
A chodzić nie
mogłam przez ponad tydzień.
Kolana mi
popuchły.
Paweł
powiedział, że nigdy więcej nie jedzie ze mną w góry :P
A squ tym
bardziej.;D
Ja też zrezygnowałam z wypraw na pół roku. No ale to jest jak
narkotyk – jak się już zacznie, to nie można przestać… W tym roku czeka mnie
jeszcze kilka wypraw, w tym dwie naprawdę spore, gdy będziemy nocować w
Zakopanem. A na przyszły rok wytyczyłam sobie piękną trasę. Tylko tym razem mam
zamiar ważyć przynajmniej kilkadziesiąt kilo mniej. I mieć lepszą kondycję.
I żebyśmy
zrozumieli się dobrze – na przebytej
przez nas trasie nie ma żadnych trudności, łańcuchów, klamer, wspinania się
(poza małym elementem przy wodospadzie). Nie jest on generalnie ciężki, choć
chociaż średniej kondycji wymaga. Dla mnie, śmierdzącego grubasa – posiada kilka
cięższych podejść. Ale dla innych, których waga mieści się w normie – no cóż...
Tego gorącego, lipcowego dnia góry dały mi porządnie w dupę. Dały mi nauczkę. Ale wyciągnęłam z niej
wnioski. Nauczyłam się czytać mapy, planować trasy, pytać, doszukiwać się i
przestać ślepo wierzyć w każdą opinię, każde zdjęcie i paplanie na grupach
tatromaniaków, jakie coś jest easy peasy,
przyjemne itp. Bo ja niestety, raz, że mam problem z wagą, dwa – mam bardzo
chore kolana i coś, co dla kogoś jest bułką z masłem dla mnie może być nie do
pokonania.
Planując obecne trasy porównuję je do tej przebytej w lipcu
zeszłego roku. Nie przeraża mnie obecnie większa liczna przewyższeń, jeśli są
one na przykład na dłuższym dystansie, bądź nie tak skoncentrowane jak tam.
Mierzę czyny przez zamiary. Jak wspomniałam wcześniej, na wakacje mam
zaplanowane dwie poważniejsze trasy, ale z możliwością wcześniejszego
zawrócenia (nawet kilkoma możliwościami skrócenia ich) w razie potrzeby. A z
Doliną Pięciu Stawów mam zamiar zmierzyć się za rok. Z rozszerzoną jej wersją.
BTW., czy wiecie, że pierwotnie planowaliśmy trasę do Doliny
Pięciu Stawów a potem przejść przez Świstową Czubę do Morskiego Oka? :D No, bo
przecież na internecie wyglądało to na taką łatwą trasę…. ;)
Tak, dokładnie, pierwotny plan zakładał jeszcze, że właśnie TĘDY
przejdziemy jeszcze do Morskiego Oka! Mwhahahaha!
Ciocia uczepiona P.:)
Niesamowite miejsce. Muszę tam wrócić :)
OdpowiedzUsuńGóry to nie moje klimaty :)
OdpowiedzUsuńTakże kilka lat temu byłem, ale nie mam tak pięknych zdjęć!
OdpowiedzUsuńnajważniejsze są piękne wspomnienia :)
UsuńGóry są magiczne i piękne. To niezwykle krainy cieszące oko, ale też i wymagające szacunku i respektu przede wszystkim. Nie zawsze jest w nich łatwo nawet w miejscach, które pozornie takimi mogą się wydawać. Dotarcie do celu zawsze cieszy, ale droga do niego bywa różna. Doświadczylismy tego zwłaszcza w Himalajach. Pozdrawiam serdecznie z Wietnamu. :)
OdpowiedzUsuńrównież serdeczne pozdrowienia :)
UsuńBardzo fajna wycieczka i zdjęcia pierwsza klasa :) Tatry zimą są równie piękne, a mniej turystów na szlakach.
OdpowiedzUsuńzimą również byliśmy, na Rusinowej, Gęsiej, Strążyska, Białego i Sarniej:)
UsuńJej jak dawno temu tam byłam... Dolina Pięciu Stawów jest tak piękna, że warto pocierpieć. Ja na szczęście w górę daję radę, ale zaraz przy schodzeniu kolana mi siadają. Tym samym wystrzegam się już niestety górskich tras. Wyjątkiem są wulkany. Twoje piękne zdjęcia sprawiły, że zatęskniłam za Tatrami.
OdpowiedzUsuńja mam chore kolana i niekiedy bywa bardzo ciężko, ale zbyt bardzo się zadurzyłam w tych zapierających pierś widokach, by odpuścić :) ba, chyba w końcu znalazłam też odpowiednią motywację, by schudnąć ♥ w przyszłym roku mam zamiar zdobyć swój pierwszy szczyt :)
UsuńUwielbiam góry jest w nich wolność i siła, której każdy z nas pragnie 😊
OdpowiedzUsuńoj, tak, zdecydowanie:)
UsuńUwielbiam góry jest w nich wolność i siła, której każdy z nas pragnie ��
OdpowiedzUsuń