Przejdź do głównej zawartości

#78. TATRZAŃSKI RESET - Dolina Pięciu Stawów i Rusinowa Polana

Nie ma lepszego miejsca na reset niż Tatry. Kiedy w październiku zeszłego roku miałam już wszystkiego serdecznie dość i byłam bardzo, bardzo przebodźcowana, nie pozostało mi nic innego, jak wybrać urlop, spakować plecak i ruszyć na podbój Podhala. Częściowo, po raz pierwszy, także solo. To miał być czas na podładowanie baterii i stuprocentowy selfcare.  😊 Będzie też parę polecajek jedzeniowych oraz noclegowych. Ruszyliśmy z Krakowa z samego rana i o 8 zameldowaliśmy się na parkingu na Palenicy Białczańskiej, gdzie w trójkę – tj. ja, P. oraz nasz kumpel Kingu, ruszyliśmy czerwonym szlakiem do Wodogrzmotów Mickiewicza, by przy nich odbić na szlak zielony, dobrze znaną nam trasą w kierunku Pięciu Stawów Polskich (o których dwukrotnie pisałam już TU i TU ). Pogoda była wspaniała – raz słońce, raz chmury, na niebie odbywał się prawdziwy spektakl. Sama wędrówka minęła spokojnie, leniwie i bez większych problemów, jedynie na górze nas mocno wywiało i było chłodno. Widoki jednak, jak zwykle z

#40. HOLA, MENORCA! PODSUMOWANIE, KOSZTY, HOTEL, JEDZENIE.




 Hola!
I oto nadszedł ten dzień – ostatni post z serii wakacyjnych wspomnień :)
Dziś zapraszam Was na podsumowanie naszego urlopu na Minorce.
Jak wcześniej wspomniałam, zdecydowaliśmy się na wczasy z TUI. Czy jesteśmy zadowoleni z obsługi? Jak najbardziej tak. Pan z Galerii Kazimierz kupił nas na sto procent – nawet mimo błędu z miejscowością, do której mieliśmy lecieć (byliśmy w Cala en Forcat, na stronie widniała informacja o Arenl d’en Castell, czyli zupełnie inna część wyspy – po naszej interwencji błąd został naprawiony).


Przy wejściu stało takie cudeńko z zimną wodą bądź wodą z sokiem pomarańczowym. Idealne ochłodzenie!


Wylatywaliśmy 28 września chwilę po 13 z Warszawy (z braku zaufania do PKP z Krakowa wyjechaliśmy o 4 nad ranem), a na Minorce wylądowaliśmy około 15 – różnica temperatury stała się odczywalna niemal natychmiast, jeszcze na lotnisku. Podróż do hotelu autokarem (pełen wypas!) zajęła niecałą godzinę, dzięki czemu załapaliśmy się jeszcze na hotelowy obiad. Tu ciekawostka – to były nasze pierwsze wakacje all inclusive, kompletnie nie wiedzieliśmy czego się spodziewać, jak zajmować stoliki, czy możemy korzystać ze wszystkiego, czy nie. Do tego na początku nie piliśmy do obiadu, bo do dyspozycji były tylko kieliszki na wino (stała maszyna z trzema gatunkami win do picia – nie wiedzieliśmy, czy możemy je pić, bo w barze niektóre drinki były płatne), dopiero dwa dni później podpatrzyliśmy, że do tych kieliszków inni nalewają sobie spokojnie coli (eureka! Odkryliśmy wtedy też maszynę z colą, sprite itp.) oraz soków, które wyczailiśmy na szczęście od razu – do naszej dyspozycji był sok pomarańczowy, jabłkowy, ananasowy i z grejfruta. Generalnie, z początku zachowywaliśmy się troszkę jak jaskinowcy. Ba, pierwszego dnia bardzo źle się czułam w krótkich spodenkach, które ubrałam do obiadu i żałowałam, że nie wzięłam elegantszej sukienki, haha. Oswoiliśmy się tak dopiero po dwóch dniach właśnie.





Nasz pakiet all inclusive zawierał śniadania, obiady, kolacje, zimny bufet czynny pomiędzy daniami głównymi oraz sporą część oferty dwóch barów – dziennego, przy basenie i wieczornego, w środku hotelu. Jak wspomniałam wcześniej, niektóre drinki były płatne, na szczęście whisky z colą, biały rum z colą, które ubóstwiał Paweł, piwo (bezalkoholowe i zwykłe) oraz moje odkrycie – drink San Francico były za darmo, także nie odczuwaliśmy tego jakość szczególnie. Ponadto, także przy barze była maszyna z zimnymi napojami oraz winami do dyspozycji gości – coś jak maszyny w fastfoodach z dolewką. Ba, nawet piwo nalewało się z takiej maszyny. Zimny bufet oferował zazwyczaj pizzę, hamburgery, które składało się samemu, hotdogi, jogurty, lody, sałatki, frytki – no nie dało się być głodnym!
Jedzenie samo w sobie było bardzo smaczne. Olbrzymi wybór sprawiał, że nawet taki niejadek jak ja nie narzekał. Zresztą, spójrzcie tylko na te zdjęcia :)











Wybaczcie za jakość niektórych zdjęć, wszystkie były robione telefonem.

Naszą rezydentką była bardzo miła Pani, która podczas pierwszego spotkania opowiedziała nam wiele ciekawostek o Minorce, rozdała mapy i pokazała, które miejsca warto zwiedzić. Można się u niej także było zapisać na wycieczki czy wynająć samochód.
W trakcie pobytu czekało na nas kilka wycieczek. Jak wiecie, skorzystaliśmy z jednej, z polskim pilotem. Była to objazdówka po wyspie, o której więcej przeczytacie TUTAJ – kosztowała nas ona 50 od osoby.

Moje ulubione San Francisco!!! ♥♥♥

Hotel, Globales Club Almirante Farragout spełnił wszystkie nasze życzenia. W pokoju znajdowała się duża, zabudowana szafa, telewizja (angielska bądź hiszpańska), biurko, lodówka, w której czekała na nas woda oraz dwa łóżka. Niestety, na łóżka muszę ponarzekać, choć były wygodne, fakt, że były dwa i do tego – olaboga, na kółkach (!) sprawiał, że ciężko spało się razem dwóm osobom – w nocy łóżka się po prostu rozjeżdzały.
W pokoju wisiała piękna fototapeta z widokiem Minorki. Generalnie, takie obrazy wisiały w większości pomieszczeń w hotelu.


Łazienka była obłędna. Tak mi się podobała, że obiecałam sobie, że podobną będę miała we własnym mieszkaniu – jasna, z do połowy zabudowanym prysznicem – ściana przy prysznicu imitowała skały i wodę na Minorce. No coś pięknego!
Ale i tak nic nie mogło pobić okolicy hotelu. Bajka, po prostu bajka… Hotel znajdował się tuż przy baśniowych klifach. Zresztą, co ja będę pisać – zobaczcie poniżej. Ach, no i oczywiście na terenie hotelu znajdowały się leżaki, stoliczki i basen, z którego skorzystaliśmy raz.


I tu również mój ukochany drink ♥♥♥







Widok na Majorkę :)











Podczas niemal całego pobytu pogoda dopisywała – wyjątkiem było ochłodzenie na morzu w trakcie naszego rejsu oraz pół następnego dnia, kiedy padało – tego dnia, którego spędziłam całego w łóżku z gorączką, także wiele nie straciłam.










Poza tym pogoda oscylowała w okolicach 25 stopni. Było ciepło, przyjemnie, bez problemu nawet taki bladuch jak ja się opalił, ale nie lało się z nas jak to latem bywa, dzięki czemu mogę śmiało powiedzieć, że pogoda była po prostu przyjemna. Nie smażyło, było po prostu bardzo ciepło. Woda z początku wydawała się chłodnawa, ale już po paru minutach ciężko było z niej wyjść. I powiem Wam, że przez Minorkę zaczęłam gardzić plażami… Mimo, że mieliśmy je dwie w okolicy, to już pierwszego dnia zdecydowaliśmy się na odpoczynek i opalanie na klifach. I choć nie wchodziło się tu do wody od wysokości kostek, ale od razu z grubej rury – do wody o wysokości 5 m, dla nas było to super. Raz, mogliśmy pływać bez problemu, dwa – swoje rzeczy mieliśmy naprawdę blisko siebie. No i rewelacyjnie obserwowało się podwodny świat – rybki czy kraby. Także ten, plaże są przereklamowane;)












Powrót mieliśmy zaplanowany na 5 października. Wylot powinien odbyć się około 17. Niestety, był to ten dzień, w którym w Polsce szalał wiatr. Samolot mieliśmy opóźniony o ponad 2 godziny. Autokarem wyjechaliśmy po 13, dzięki czemu załapaliśmy się na ostatni, pożegnalny obiad.








W Polsce zamiast o 19 byliśmy po 21. Generalnie, niezbyt przyjemnie uczucie, kiedy wyjeżdżasz z 25 stopni do zaledwie kilku a do tego mega piździawy. No cóż… Ja wracałam już w długich spodniach a w plecaku miałam buty na zmianę oraz kurtkę. Paweł spodnie z krótkich na długie zmienił dopiero w pociągu, który notabene też miał opóźnienie. Zamiast być w domu około północy, jak planowaliśmy, dotarliśmy do niego dopiero po 7 rano. W samych polach staliśmy ponad 3 godziny – to tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś się dziwił, czemu z Krakowa wyjeżdżaliśmy tak wcześnie ;)














W Biurze Podróży zapłaciliśmy ok. 2800 PLN od osoby za „osiem” dni (nie były to pełne dni, bo wliczony był przylot ok. 15 i powrót już po 13). Dobraliśmy parę bajerów, takich jak gwarancja najniższej ceny, lepsze ubezpieczenie, sami wybieraliśmy miejsca w samolocie i zdecydowaliśmy się na wybór pokoju z widokiem na morze. No cóż, były to nasze pierwsze prawdziwe wczasy – nie tylko wspólne, ogólnie, dlatego postanowiliśmy, że zaszalejemy.


Z wyjazdu jesteśmy mega zadowoleni. Odpoczęliśmy, naładowaliśmy baterie, pozwiedzaliśmy, objadaliśmy się i opijaliśmy pysznościami. Fajnie było dać się tak rozpieścić. Minorka sama w sobie jest tak samo piękna jak i zróżnicowana. Bardzo żałujemy, że zdecydowaliśmy się na krótszy pobyt oraz, że nie mieliśmy możliwości wypożyczenia samochodu, aby zwiedzić czerwone plaże (ja nie jeżdzę, Paweł nie ma prawa jazdy). Wymarzyłam sobie, że jeszcze kiedyś tam wrócimy, za parenaście lat, jako taka podróż sentymentalna. Mam nadzieję, że moje marzenie się spełni.



Jeśli ktoś mnie zapyta, czy polecam wakacje na Minorce, to tak, zdecydowanie. Ale niekoniecznie osobom, które lubią, gdy coś się dzieje. Zapewne w sezonie ma miejsce więcej atrakcji, na przełomie września i października spora część miasta wygląda na wymarłą. Nie ma głośnych imprez czy zabaw. Jest to więc idealne miejsce dla osób, które szukają spokoju, chcą złapać oddech i napawać się naturalnym pięknem. Imprezowiczom polecamy Teneryfę, Ibizę czy Majorkę. Minorka jest piękna i dziewicza, jej dalsza zabudowa jest w tej chwili zakazana, dzięki czemu istnieje szansa, że nie straci na swej wyjątkowości ani trochę przez najbliższe lata – nawet o rozbudowę drogi głównej (przez całą Minorkę idzie jedna główna trasa z rondami oraz rozdzielające się od niej mniejsze – nie ma możliwości objechać jej samochodem dookoła) trzeba było walczyć :) Dlatego naprawdę szczerze polecam ją osobom wrażliwym na piękno, osobom, które chcą odpocząć i napawać swe oczy obłędnymi widokami. Naprawdę warto.:) 



Korzystając z okazji - Szczęśliwego Nowego Roku wszystkim :) 








Komentarze

  1. Oj, jak miło czasem pojechać na wakacje All Inclusive. Wygląda na to, że spędziliście czas w bardzo miły sposób. Temperatura oscylująca w granicach 25 st - to idealny stan jak dla mnie. Piękne zdjęcia!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. oj, tak, tama temp. jest zdecydowanie najlepsza.;)
      dziękuję!

      Usuń
  2. Piekne zdjęcia, przede wszystkim tego jedzonka:-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Wygląda na wspaniałą podróż! Też mam nadzieję tam pojechać :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Warto było czekać na zdjęcia z jedzenia! I ten bekon mhhmm ;p Trzeba zacząć zbierać powoli pieniążki na wakacje!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. weź nic mi nie pisz, od pierwszej wypłaty w nowej pracy zaczynam odkładać :D

      Usuń
  5. Piękne wczasy! Chętnie bym też odwiedziła takie miejsce.

    OdpowiedzUsuń
  6. Chętnie tam pojadę, gdy będzie okazja :D

    OdpowiedzUsuń
  7. Bardzo ładne miejsce a i jedzenie wygląda apetycznie :)

    OdpowiedzUsuń
  8. super zdjęcia <3 aż zgłodniałem! :D

    OdpowiedzUsuń
  9. Jedzonko mają fajne, wygląda smakowicie. Widoki też niczego sobie... ;)

    OdpowiedzUsuń
  10. Ojej ale fantastyczne wakacje. Bez atrakcji? W sam raz :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Dziękuję ślicznie za pozostawienie po sobie śladu.:)

Zainteresują Cię również...

#32. WROCLOVE - SKYTOWER, OGRÓD JAPOŃSKI, MIASTO.

Cześć i czołem! Przychodzę do Was z drugą częśćią fotrelacji mojego pobytu w magicznym mieście – Wrocławiu. Nie chcąc się rozdrabniać – tym razem zapraszam Was na zdjęcia ze Sky Tower, fontanny multimedialnej, Ogrodu Japońskiego i miasta. Mam nadzieję, że fotografie przypadną Wam do gustu! Pierwszym punktem na naszej liście do zwiedzania było Sky Tower. Wybraliśmy się tam także dlatego, że we Wrocławiu byliśmy przed południem, a doba hotelowa zaczynała się po czternastej. Dodatkowo, miejsce naszego noclegu było rzut beretem od Sky Tower, tak więc po niemiłej niespodziance, jaką zafundował nam taksówkarz (niezrzeszony, za 2 km policzył sobie 25 PLN), zostawiliśmy rzeczy w hotelu i ruszyliśmy na podbój wrocławskich niebios. Polecam Sky Tower każdemu, kto lubi piękne widoki czy panoramę miasta. My byliśmy zakochani w tym, co ukazało się naszym oczom. Mieliśmy także farta – pogoda tego dnia była cudowna, powietrze przejrzyste, dzięki czemu wszyst

#12. DLACZEGO WARTO MIEĆ KOTA?

Cześć i czołem! Dziś post z mojej ulubionej, kociej kategorii. Będzie on pierwszym – mam nadzieję, że się Wam spodoba. Równocześnie, już na wstępie, chcę zaznaczyć, iż nie jest on tylko mojego autorstwa – swego czasu, na grupie Koty - nasza pasja. Kochamy,dbamy, bronimy , (do której serdecznie zapraszam wszystkich – zarówno miłośników kotowatych, jak i osoby, które pragną dowiedzieć się czegoś ciekawego) również spytałam, dlaczego warto mieć kota. Chciałabym, aby te kocie tematy nie były tylko moje ale również chociaż troszeczkę osób, które mają naprawdę olbrzymią wiedzę na ich temat. Acha. Od razu zaznaczam. Kocham wszystkie zwierzęta. WSZYSTKIE. Ale jestem kociarą . Nie psiarą. Nie chomikarą. Nie miłośniczką do nieskończoności innych zwierząt. Tak więc post ten będzie dotyczył TYLKO I WYŁĄCZNIE kotów. Na fotografiach oczywiście moje kotowate. Dlaczego warto mieć kota (jakby kogoś w ogóle trzeba było przekonywać…;)): 1.       Koty uczą pokory. Nie przybiega

#51. DOLINA PIĘCIU STAWÓW PO RAZ PIERWSZY - UMIERAJĄC NA SZLAKU... ;)

Hola :) Dziś przychodzę do Was z moją pierwszą samodzielnie zaplanowaną, zeszłoroczną wyprawą w góry – 20 lipca 2017 do Doliny Pięciu Stawów . I od razu na wstępie zaznaczę, że jeszcze nigdy nie dostałam po dupie tak, jak wtedy . Generalnie Dolina Pięciu Stawów marzyła mi się już od kilku lat. Gdzieś w internecie natknęłam się na relacje z tej trasy, urzekły mnie zdjęcia i pełne zachwytu opisy. Naczytałam się, że trasa jest przyjemnie prosta, przyjemna i obfituje w boskie przeżycia wizualne. Byłam tak zaaferowana, że mało brakowało, a wybrałabym się tam pół roku wcześniej – w zimie ! O, ja głupia … Wyprawa do Doliny Pięciu Stawów zweryfikowała moją wiedzę, mój zapał i przede wszystkim – mój dystans i respekt do gór. Zaczęło się niewinnie – od ponad godzinnego krążenia w okolicy parkingów i szukania wolnego miejsca do zaparkowania, co bardzo opóźniło całą wyprawę. Potem podróż asfaltem ponad 3 km żeby dojść do Palenicy… Bilety kupiliśmy ok. 11. Abstrahując… Kolejka do prz