Nie ma lepszego miejsca na reset niż Tatry. Kiedy w październiku zeszłego roku miałam już wszystkiego serdecznie dość i byłam bardzo, bardzo przebodźcowana, nie pozostało mi nic innego, jak wybrać urlop, spakować plecak i ruszyć na podbój Podhala. Częściowo, po raz pierwszy, także solo. To miał być czas na podładowanie baterii i stuprocentowy selfcare. 😊 Będzie też parę polecajek jedzeniowych oraz noclegowych. Ruszyliśmy z Krakowa z samego rana i o 8 zameldowaliśmy się na parkingu na Palenicy Białczańskiej, gdzie w trójkę – tj. ja, P. oraz nasz kumpel Kingu, ruszyliśmy czerwonym szlakiem do Wodogrzmotów Mickiewicza, by przy nich odbić na szlak zielony, dobrze znaną nam trasą w kierunku Pięciu Stawów Polskich (o których dwukrotnie pisałam już TU i TU ). Pogoda była wspaniała – raz słońce, raz chmury, na niebie odbywał się prawdziwy spektakl. Sama wędrówka minęła spokojnie, leniwie i bez większych problemów, jedynie na górze nas mocno wywiało i było chłodno. Widoki jednak, jak zwyk...
Hola!
Dzisiejsza relacja z kwietniowej wyprawy górskiej będzie niczym scenariusz dobrego filmu fabularnego z elementami tragicznymi – nie zabraknie w niej dobrego humoru, skrajnej nieodpowiedzialności, walki o marzenia, przetrwanie a w pewnym momencie – także i o życie, i całej masy pierwszych razów :) Obsada iście gwiazdorska – albowiem znajdę się w niej ja oraz moja kumpela – Juśka, która wybrała się ze mną w góry po raz pierwszy i, zgaduję, równocześnie ostatni! Generalnie, cytując Pyskacza z Jak wytresować smoka: „Wykazałyście się wiele razy – i to wybitną głupotą” ;)
Dzisiejsza relacja z kwietniowej wyprawy górskiej będzie niczym scenariusz dobrego filmu fabularnego z elementami tragicznymi – nie zabraknie w niej dobrego humoru, skrajnej nieodpowiedzialności, walki o marzenia, przetrwanie a w pewnym momencie – także i o życie, i całej masy pierwszych razów :) Obsada iście gwiazdorska – albowiem znajdę się w niej ja oraz moja kumpela – Juśka, która wybrała się ze mną w góry po raz pierwszy i, zgaduję, równocześnie ostatni! Generalnie, cytując Pyskacza z Jak wytresować smoka: „Wykazałyście się wiele razy – i to wybitną głupotą” ;)
Ale, co by nie wychodzić przed szereg – zacznijmy od początku.
W połowie kwietnia trafił się w Tatrach przepiękny tydzień –
niemal dzień w dzień słoneczko, widoczność na sto procent, no cud miód, orzeszki
w karmelu. Grzechem byłoby więc z takiej pogody nie skorzystać, dlatego też 16
kwietnia o 6:10 zameldowałyśmy się z Juśką na krakowskim RDA, skąd wysłużonym
szwagropolem ruszyłyśmy na podbój Zakopanego. Na dworcu byłyśmy później niż
zazwyczaj ze względu na remont w Białym Dunajcu.
Plan zakładał – i tu Was zaskoczę! – Rusinową Polanę wraz z Gęsią
Szyją oraz późniejszy wyjazd kolejką na Kasprowy, przespacerowanie się po
okolicy, obfotografowanie pięknych widoków i powrót także kolejką. No ale
gdybyśmy postanowiły się go trzymać – zapewne nie byłoby tej historii, także…
Trasa: Wierch Poroniec – Kolejka krzesełkowa Gąsienicowa, stacja dolna | mapa-turystyczna.pl
Wszystko zaczęło się od obłędnych widoków na Rusinowej Polanie.
Zajadając się bułką z szynką i majonezem przebąknęłam, że z Gęsiej Szyi
prowadzi podobno łatwy szlak do Hali Gąsienicowej. Na Gęsiej zameldowałyśmy się
dość szybko, cała wycieczka poszła sprawnie, warunki były całkiem przyzwoite –
momentami trochę zmrożony śnieg, ale nic z czym byśmy miały sobie nie dać rady
(Juśka generalnie przeszła szczyt nie wiedząc, że to już i zeszła dalej :D).
Pogoda była piękna. Ludzi jak na lekarstwo. Warunki – jak się nam
wtedy wydawało – naprawdę przyzwoite. Gąsienicowa śniła mi się już po nocach,
także decyzja została podjęta błyskawicznie – nie wracamy na parking, ciśniemy
dalej!
Iść czy nie iść? :)
ACHTUNG! Już tutaj Juśka zapadła się w śniegu po kolana – los
postanowił nas przestrzec przed tym, co nasz czeka, no ale niezbyt skumałyśmy.
Schodząc z Gęsiej w stronę Gąsienicowej złamałam swoją
najważniejszą zasadę – nie iść nowym szlakiem
w warunkach zimowych.
Szlak miał być prosty – naprawdę. Najpierw długi marsz w lesie z
wyjściem na Równień Waksmundzką, która była wielką, białą polaną, jedno lekkie
podejście, równie lekkie zejście, mało przewyższeń, odrobina eksponowanego terenu
a pod koniec bajeczne widoki.
No, ale nie
był.
Choć początek był naprawdę super i bezproblemowy, już przed pierwszym
rozwidleniem zaczęłyśmy zapadać się po kolana, po pas. Walka z utrzymaniem się
na powierzchni była dla mnie mega wyczerpująca. Tempo znacznie nam (mnie) spadło aż do momentu za Równienią,
gdzie najpierw zapadłam się do kolana, uderzyłam nim o zmrożony śnieg, chcąc
się wydostać – zapadłam się jeszcze bardziej. To był też moment, kiedy
schowałam aparat, bo wylądował w śniegu. Ledwo udało mi się wyczołgać na powierzchnię,
zrobiłam krok drugą nogą i powtórka z rozrywki. Poczułam, że rozwaliłam buty. Wkurwiłam
się wtedy niemiłosiernie – był to ten moment, kiedy człowieka ze zmęczenia i
nerwów (zaczęło do mnie docierać, że jak tak dalej pójdzie, to nie zdążymy dojść
do szlaku na Boczań o odpowiedniej porze) łapie wkurw połączony z głupawką i
przez następne kilkadziesiąt minut ponownie miałam dobre tempo – po prostu
szłam przed siebie nie zważając na to, czy mogę się zapaść czy nie i o dziwo –
działało to całkiem dobrze. Trochę zwolniłam przed niewielkim podejściem, bo
nie chciałam się z niego sturlać a potem szłam dalej aż do tego nieszczęsnego
momentu z zejściem w lesie. Zejściem oblodzonym na eksponowanym terenie. W
pewnym momencie utknęłam i nie byłam w stanie zrobić kroku ani do przodu, ani
do tyłu ani w bok. Do tego, parę kroków wcześniej, jak się okazało, zgubiłam
zapasowe buty, które przypięte miałam do plecaka i musiałam jeszcze po nie
wrócić. No i to był punkt kulminacyjny całej mojej wyprawy – spanikowałam. Jakimś sposobem
przeczołgałam się w stronę drzew i całe to zejście pokonałam brodząc w śniegu
po kolana, ale zarówno i tempo jak i morale spadły dość drastycznie. Wizja
schodzenia po ciemku Boczaniem nie napawała mnie optymistycznie. Pod nogami
miałyśmy nieduże choinki, po których ze względu na grubą warstwę śniegu, chodziłyśmy.
Pojawiły się też pierwsze widoki, z których nie mam ani jednego zdjęcia, bo
byłam już tak wyczerpana, że wyciąganie aparatu czy nawet telefonu było ponad
moje siły. Nawet nie wiecie z jaką wdzięcznością i ulgą przyjęłam propozycję
Juśki, by nie wracać dziś już do Krakowa, tylko przespać się w schronisku a
następnego dnia wykombinować zejście. W butach mi chlupało, śnieg wsypywał się
przez dziurę, którą zrobiłam sobie chwilę wcześniej, zaczęło się ściemniać a tu
Murowańca wciąż i wciąż nie widać.
Tu już widać, że zdjęcia po upadku w śnieg :)
W tym momencie muszę napisać, że Juśka powinna zostać jakimś
coachem – tyle razy, ile mnie oszukała mówiąc „już niedaleko! Jeszcze kawałek!”
przy okazji motywując do dalszej wędrówki – no nie zliczę. Ani raz nie odczułam
zirytowania czy złości z jej strony, chociaż jej szło dużo szybciej i sprawniej
niż mi i sama spokojnie dotarłaby do Kuźnic.
Gdy dotarłyśmy w okolice Murowańca powoli zapadał zmierzch –
słońce oświetlało już tylko wierzchołki znajdujących się wokół nas gór, niebo
przybrało różowy kolor, przeszło w malinowy a zakończyło na krwistej czerwieni.
Było pięknie, choć ja nie miałam siły ani ochoty zachwycać się widokami –
toczyłam walkę sama ze sobą, o każdy krok. I nie, nie było to takie zmęczenie
jak w trakcie wyjścia do Pięciu Stawów, gdzie stękałam i dyszałam przez
podejścia i brak kondycji, a wszystkie dolegliwości mi przeszły, jak tylko
zobaczyłam stawy. Tutaj byłam wyczerpana jak cholera, każdy krok to była walka
samej ze sobą. Juśka aż zaproponowała, że podbiegnie do schroniska pierwsza i
wróci po mnie te ostatnie kilkanaście metrów z ratownikiem. W tym momencie
chyba duma dodała mi jeszcze trochę sił i udało mi się dotachać do Murowańca.
Jak usiadłyśmy na stołówce, tak siedziałyśmy przez kilkadziesiąt minut i się
nie ruszałyśmy z miejsca dopóki nie zobaczyłyśmy, że zaraz zamykają kuchnię a
fajnie byłoby zjeść coś ciepłego.
I tutaj możecie
sobie zobrazować, jak kiepsko wyglądałyśmy – gdy zapytałyśmy o możliwość
dostania zupy, pani powiedziała nam, że co prawda kuchnię już zamknęli, ale ona
nam tą zupę przyniesie.:DDDDD Masakra, kupa nieszczęścia, aż mi było wstyd :D I
chyba w życiu mi nigdzie tak nie smakowała pomidorowa jak tam, haha.
Dostałyśmy miejsca w pokoju ośmioosobowym, ręczniki, pościel (160
PLN za dwie osoby) – nie miałyśmy nic do kąpieli, nic na przebranie, w ruch
poszło mydło z dozowników przy umywalkach :D Jeszcze pamiętam, jak Juśka
mówiła, że spoko, ona nie idzie spać, jeszcze se pogadamy, ale odpłynęła w
przeciągu kilku minut a ja, o dziwo, zupełnie nie byłam śpiąca, siedziałam z
kilkoma osobami na korytarzu do 2 i rozmawialiśmy. Martwiłam się jeszcze
zejściem dnia następnego – na wstępie napisałam, że niemal cały tydzień miały
być piękny w Tatrach – poza 17 kwietnia, kiedy miał sypać śnieg i być gęsta
mgła – czyli wtedy, kiedy miałyśmy schodzić. Wykombinowałysmy sobie wyjście w
stronę Kasprowego – do kolejki krzesełkowej, wyjazd nią na Kasprowy (wejście na
Kasprowy znajduje się 30 sek od stacji końcowej kolejki krzesełkowej – piszę o
tym, bo nam mówiono, że to jakieś 5 min drogi, zeszłyśmy i poszłyśmy w
przeciwnym kierunku, mokre od siedzeń, prosto w mroźną pizgawicę – a wystarczyło
spojrzeć w prawo :D). Potem już od razu kupiłyśmy bilety na PKL Kasprowy i wróciłyśmy
do Kuźnic. Pogoda była paskudna, zerowa widoczność, zimno, pizgało złem, więc
już bez żadnych rozterek wsiadłyśmy w busa i wróciłyśmy do Krakowa.
Najciekawsze jest to, że nawet w drodze średnio chciało mi się spać, emocje
puściły dopiero w Krakowie, gdy wzięłam gorącą kąpiel i nażarłam się jak świnia
– jak padłam o 17 tak wstałam o 12 dnia następnego.:) Ach, no i poza uczuciem
zmęczenia w ciele, nie miałam w ogóle zakwasów!
Jedyne zdjęcie, którego się dorobiłam z okolic Hali.
Na szczęście cała nasza wyprawa skończyła się dobrze, choć
naprawdę – miałam takie chwile, że zastanawiałam się, czy nie wezwać pomocy – było
to po mojej walce o życie na zejściu, kiedy utknęłam. Był moment, że miałam
ochotę po prostu usiąść i nie iść dalej. Nie pozwoliła mi na to chyba tylko
duma i ogromny szacunek jakim darzę ratowników. No i wstyd – bo co innego,
gdyby zdarzył się wypadek, a co innego jak się przelicza swoje siły i zachowuje
nieodpowiedzialnie, pakując się na nowy szlak (czytałam o nim pobieżnie wcześniej
i planowałam wybrać się nim latem).
Tu już zdjęcia z dnia kolejnego, tylko z telefonu :)
Co do walki o marzenia – wieczorem, po dotarciu w okolice
schroniska tylko się obróciłam i strzeliłam jedno byle jakie zdjęcie telefonem,
za to następnego dnia widoczność wynosiła kilka metrów i nie widziałam
dosłownie NIC. Byłam więc w wymarzonej Gąsienicowej i… nic poza tym.;) Nadal
jest więc na mojej liście do odhaczenia – ba! Ja się twardo do niej wybierałam
parę dni później, ale raz – popsuła się pogoda, dwa – dostałam dożywotni zakaz wybierania
się w góry bez mojego P. – zakaz był oczywiście od niego – „żeby mi czasem
znowu nic głupiego do głowy nie strzeliło”. Mieliśmy wybrać się w razem majówkę,
no ale warunki są niesprzyjające, więc zrezygnowaliśmy.
Ach, i zanim ktoś zarzuci nam brak sprzętu – oblodzenie było tylko
na małym fragmentach, do tego lód był cieniutki, od spływającej spod śniegu
wody – raki więc zdałyby się na nic. Ja miałam kije, które dużo mi pomogły. Nie
zabrakło więc sprzętu ale doświadczenia oraz trochę wyobraźni – serio, byłam
wcześniej zimą w górach i nigdy nie miałam takich warunków, żeby łazić po choinkach!
Brrr.
Tak czy siak, teraz nie pozostaje mi nic innego, jak wyciągnąć
kolejne lekcje na przyszłość i śmiać się samej z siebie. No i pierwszą noc w
schronisku mam zaliczoną ;) I to w wyborowym towarzystwie!
Dla Was mam
jedno przesłanie – BĄDŹCIE MĄDRZEJSI OD NAS! :)
/i miejcie lepszą kondycję ode mnie :D/
- Pobierz link
- X
- Inne aplikacje
Etykiety
Fotografia Góry Podróże
Labels:
Fotografia
Góry
Podróże
- Pobierz link
- X
- Inne aplikacje
Komentarze
Prześlij komentarz
Dziękuję ślicznie za pozostawienie po sobie śladu.:)