Przejdź do głównej zawartości

#78. TATRZAŃSKI RESET - Dolina Pięciu Stawów i Rusinowa Polana

Nie ma lepszego miejsca na reset niż Tatry. Kiedy w październiku zeszłego roku miałam już wszystkiego serdecznie dość i byłam bardzo, bardzo przebodźcowana, nie pozostało mi nic innego, jak wybrać urlop, spakować plecak i ruszyć na podbój Podhala. Częściowo, po raz pierwszy, także solo. To miał być czas na podładowanie baterii i stuprocentowy selfcare.  😊 Będzie też parę polecajek jedzeniowych oraz noclegowych. Ruszyliśmy z Krakowa z samego rana i o 8 zameldowaliśmy się na parkingu na Palenicy Białczańskiej, gdzie w trójkę – tj. ja, P. oraz nasz kumpel Kingu, ruszyliśmy czerwonym szlakiem do Wodogrzmotów Mickiewicza, by przy nich odbić na szlak zielony, dobrze znaną nam trasą w kierunku Pięciu Stawów Polskich (o których dwukrotnie pisałam już TU i TU ). Pogoda była wspaniała – raz słońce, raz chmury, na niebie odbywał się prawdziwy spektakl. Sama wędrówka minęła spokojnie, leniwie i bez większych problemów, jedynie na górze nas mocno wywiało i było chłodno. Widoki jednak, jak zwykle z

#68. ZIELONYM SZLAKIEM Z GĘSIEJ SZYI DO GĄSIENICOWEJ - UMIERAJĄC NA SZLAKU PO RAZ DRUGI


 Hola!
Dzisiejsza relacja z kwietniowej wyprawy górskiej będzie niczym scenariusz dobrego filmu fabularnego z elementami tragicznymi – nie zabraknie w niej dobrego humoru, skrajnej nieodpowiedzialności, walki o marzenia, przetrwanie a w pewnym momencie – także i o życie, i całej masy pierwszych razów :) Obsada iście gwiazdorska – albowiem znajdę się w niej ja oraz moja kumpela – Juśka, która wybrała się ze mną w góry po raz pierwszy i, zgaduję, równocześnie ostatni! Generalnie, cytując Pyskacza z Jak wytresować smoka: „Wykazałyście się wiele razy – i to wybitną głupotą” ;)


Ale, co by nie wychodzić przed szereg – zacznijmy od początku.


W połowie kwietnia trafił się w Tatrach przepiękny tydzień – niemal dzień w dzień słoneczko, widoczność na sto procent, no cud miód, orzeszki w karmelu. Grzechem byłoby więc z takiej pogody nie skorzystać, dlatego też 16 kwietnia o 6:10 zameldowałyśmy się z Juśką na krakowskim RDA, skąd wysłużonym szwagropolem ruszyłyśmy na podbój Zakopanego. Na dworcu byłyśmy później niż zazwyczaj ze względu na remont w Białym Dunajcu.

Plan zakładał – i tu Was zaskoczę! – Rusinową Polanę wraz z Gęsią Szyją oraz późniejszy wyjazd kolejką na Kasprowy, przespacerowanie się po okolicy, obfotografowanie pięknych widoków i powrót także kolejką. No ale gdybyśmy postanowiły się go trzymać – zapewne nie byłoby tej historii, także…

Trasa: Wierch Poroniec – Kolejka krzesełkowa Gąsienicowa, stacja dolna | mapa-turystyczna.pl


Wszystko zaczęło się od obłędnych widoków na Rusinowej Polanie. Zajadając się bułką z szynką i majonezem przebąknęłam, że z Gęsiej Szyi prowadzi podobno łatwy szlak do Hali Gąsienicowej. Na Gęsiej zameldowałyśmy się dość szybko, cała wycieczka poszła sprawnie, warunki były całkiem przyzwoite – momentami trochę zmrożony śnieg, ale nic z czym byśmy miały sobie nie dać rady (Juśka generalnie przeszła szczyt nie wiedząc, że to już i zeszła dalej :D).





























































Pogoda była piękna. Ludzi jak na lekarstwo. Warunki – jak się nam wtedy wydawało – naprawdę przyzwoite. Gąsienicowa śniła mi się już po nocach, także decyzja została podjęta błyskawicznie – nie wracamy na parking, ciśniemy dalej!

Iść czy nie iść? :)

ACHTUNG! Już tutaj Juśka zapadła się w śniegu po kolana – los postanowił nas przestrzec przed tym, co nasz czeka, no ale niezbyt skumałyśmy.


Schodząc z Gęsiej w stronę Gąsienicowej złamałam swoją najważniejszą zasadę – nie iść nowym szlakiem w warunkach zimowych.
Szlak miał być prosty – naprawdę. Najpierw długi marsz w lesie z wyjściem na Równień Waksmundzką, która była wielką, białą polaną, jedno lekkie podejście, równie lekkie zejście, mało przewyższeń, odrobina eksponowanego terenu a pod koniec bajeczne widoki.
No, ale nie był.









Choć początek był naprawdę super i bezproblemowy, już przed pierwszym rozwidleniem zaczęłyśmy zapadać się po kolana, po pas. Walka z utrzymaniem się na powierzchni była dla mnie mega wyczerpująca. Tempo znacznie nam (mnie) spadło aż do momentu za Równienią, gdzie najpierw zapadłam się do kolana, uderzyłam nim o zmrożony śnieg, chcąc się wydostać – zapadłam się jeszcze bardziej. To był też moment, kiedy schowałam aparat, bo wylądował w śniegu. Ledwo udało mi się wyczołgać na powierzchnię, zrobiłam krok drugą nogą i powtórka z rozrywki. Poczułam, że rozwaliłam buty. Wkurwiłam się wtedy niemiłosiernie – był to ten moment, kiedy człowieka ze zmęczenia i nerwów (zaczęło do mnie docierać, że jak tak dalej pójdzie, to nie zdążymy dojść do szlaku na Boczań o odpowiedniej porze) łapie wkurw połączony z głupawką i przez następne kilkadziesiąt minut ponownie miałam dobre tempo – po prostu szłam przed siebie nie zważając na to, czy mogę się zapaść czy nie i o dziwo – działało to całkiem dobrze. Trochę zwolniłam przed niewielkim podejściem, bo nie chciałam się z niego sturlać a potem szłam dalej aż do tego nieszczęsnego momentu z zejściem w lesie. Zejściem oblodzonym na eksponowanym terenie. W pewnym momencie utknęłam i nie byłam w stanie zrobić kroku ani do przodu, ani do tyłu ani w bok. Do tego, parę kroków wcześniej, jak się okazało, zgubiłam zapasowe buty, które przypięte miałam do plecaka i musiałam jeszcze po nie wrócić. No i to był punkt kulminacyjny całej mojej wyprawy – spanikowałam. Jakimś sposobem przeczołgałam się w stronę drzew i całe to zejście pokonałam brodząc w śniegu po kolana, ale zarówno i tempo jak i morale spadły dość drastycznie. Wizja schodzenia po ciemku Boczaniem nie napawała mnie optymistycznie. Pod nogami miałyśmy nieduże choinki, po których ze względu na grubą warstwę śniegu, chodziłyśmy. Pojawiły się też pierwsze widoki, z których nie mam ani jednego zdjęcia, bo byłam już tak wyczerpana, że wyciąganie aparatu czy nawet telefonu było ponad moje siły. Nawet nie wiecie z jaką wdzięcznością i ulgą przyjęłam propozycję Juśki, by nie wracać dziś już do Krakowa, tylko przespać się w schronisku a następnego dnia wykombinować zejście. W butach mi chlupało, śnieg wsypywał się przez dziurę, którą zrobiłam sobie chwilę wcześniej, zaczęło się ściemniać a tu Murowańca wciąż i wciąż nie widać.

Tu już widać, że zdjęcia po upadku w śnieg :)





W tym momencie muszę napisać, że Juśka powinna zostać jakimś coachem – tyle razy, ile mnie oszukała mówiąc „już niedaleko! Jeszcze kawałek!” przy okazji motywując do dalszej wędrówki – no nie zliczę. Ani raz nie odczułam zirytowania czy złości z jej strony, chociaż jej szło dużo szybciej i sprawniej niż mi i sama spokojnie dotarłaby do Kuźnic.
Gdy dotarłyśmy w okolice Murowańca powoli zapadał zmierzch – słońce oświetlało już tylko wierzchołki znajdujących się wokół nas gór, niebo przybrało różowy kolor, przeszło w malinowy a zakończyło na krwistej czerwieni. Było pięknie, choć ja nie miałam siły ani ochoty zachwycać się widokami – toczyłam walkę sama ze sobą, o każdy krok. I nie, nie było to takie zmęczenie jak w trakcie wyjścia do Pięciu Stawów, gdzie stękałam i dyszałam przez podejścia i brak kondycji, a wszystkie dolegliwości mi przeszły, jak tylko zobaczyłam stawy. Tutaj byłam wyczerpana jak cholera, każdy krok to była walka samej ze sobą. Juśka aż zaproponowała, że podbiegnie do schroniska pierwsza i wróci po mnie te ostatnie kilkanaście metrów z ratownikiem. W tym momencie chyba duma dodała mi jeszcze trochę sił i udało mi się dotachać do Murowańca. Jak usiadłyśmy na stołówce, tak siedziałyśmy przez kilkadziesiąt minut i się nie ruszałyśmy z miejsca dopóki nie zobaczyłyśmy, że zaraz zamykają kuchnię a fajnie byłoby zjeść coś ciepłego.




I tutaj możecie sobie zobrazować, jak kiepsko wyglądałyśmy – gdy zapytałyśmy o możliwość dostania zupy, pani powiedziała nam, że co prawda kuchnię już zamknęli, ale ona nam tą zupę przyniesie.:DDDDD Masakra, kupa nieszczęścia, aż mi było wstyd :D I chyba w życiu mi nigdzie tak nie smakowała pomidorowa jak tam, haha.

Dostałyśmy miejsca w pokoju ośmioosobowym, ręczniki, pościel (160 PLN za dwie osoby) – nie miałyśmy nic do kąpieli, nic na przebranie, w ruch poszło mydło z dozowników przy umywalkach :D Jeszcze pamiętam, jak Juśka mówiła, że spoko, ona nie idzie spać, jeszcze se pogadamy, ale odpłynęła w przeciągu kilku minut a ja, o dziwo, zupełnie nie byłam śpiąca, siedziałam z kilkoma osobami na korytarzu do 2 i rozmawialiśmy. Martwiłam się jeszcze zejściem dnia następnego – na wstępie napisałam, że niemal cały tydzień miały być piękny w Tatrach – poza 17 kwietnia, kiedy miał sypać śnieg i być gęsta mgła – czyli wtedy, kiedy miałyśmy schodzić. Wykombinowałysmy sobie wyjście w stronę Kasprowego – do kolejki krzesełkowej, wyjazd nią na Kasprowy (wejście na Kasprowy znajduje się 30 sek od stacji końcowej kolejki krzesełkowej – piszę o tym, bo nam mówiono, że to jakieś 5 min drogi, zeszłyśmy i poszłyśmy w przeciwnym kierunku, mokre od siedzeń, prosto w mroźną pizgawicę – a wystarczyło spojrzeć w prawo :D). Potem już od razu kupiłyśmy bilety na PKL Kasprowy i wróciłyśmy do Kuźnic. Pogoda była paskudna, zerowa widoczność, zimno, pizgało złem, więc już bez żadnych rozterek wsiadłyśmy w busa i wróciłyśmy do Krakowa. Najciekawsze jest to, że nawet w drodze średnio chciało mi się spać, emocje puściły dopiero w Krakowie, gdy wzięłam gorącą kąpiel i nażarłam się jak świnia – jak padłam o 17 tak wstałam o 12 dnia następnego.:) Ach, no i poza uczuciem zmęczenia w ciele, nie miałam w ogóle zakwasów!

Jedyne zdjęcie, którego się dorobiłam z okolic Hali.

Na szczęście cała nasza wyprawa skończyła się dobrze, choć naprawdę – miałam takie chwile, że zastanawiałam się, czy nie wezwać pomocy – było to po mojej walce o życie na zejściu, kiedy utknęłam. Był moment, że miałam ochotę po prostu usiąść i nie iść dalej. Nie pozwoliła mi na to chyba tylko duma i ogromny szacunek jakim darzę ratowników. No i wstyd – bo co innego, gdyby zdarzył się wypadek, a co innego jak się przelicza swoje siły i zachowuje nieodpowiedzialnie, pakując się na nowy szlak (czytałam o nim pobieżnie wcześniej i planowałam wybrać się nim latem).

Tu już zdjęcia z dnia kolejnego, tylko z telefonu :)









Co do walki o marzenia – wieczorem, po dotarciu w okolice schroniska tylko się obróciłam i strzeliłam jedno byle jakie zdjęcie telefonem, za to następnego dnia widoczność wynosiła kilka metrów i nie widziałam dosłownie NIC. Byłam więc w wymarzonej Gąsienicowej i… nic poza tym.;) Nadal jest więc na mojej liście do odhaczenia – ba! Ja się twardo do niej wybierałam parę dni później, ale raz – popsuła się pogoda, dwa – dostałam dożywotni zakaz wybierania się w góry bez mojego P. – zakaz był oczywiście od niego – „żeby mi czasem znowu nic głupiego do głowy nie strzeliło”. Mieliśmy wybrać się w razem majówkę, no ale warunki są niesprzyjające, więc zrezygnowaliśmy.

Ach, i zanim ktoś zarzuci nam brak sprzętu – oblodzenie było tylko na małym fragmentach, do tego lód był cieniutki, od spływającej spod śniegu wody – raki więc zdałyby się na nic. Ja miałam kije, które dużo mi pomogły. Nie zabrakło więc sprzętu ale doświadczenia oraz trochę wyobraźni – serio, byłam wcześniej zimą w górach i nigdy nie miałam takich warunków, żeby łazić po choinkach! Brrr.
Tak czy siak, teraz nie pozostaje mi nic innego, jak wyciągnąć kolejne lekcje na przyszłość i śmiać się samej z siebie. No i pierwszą noc w schronisku mam zaliczoną ;) I to w wyborowym towarzystwie!
Dla Was mam jedno przesłanie – BĄDŹCIE MĄDRZEJSI OD NAS! :)
/i miejcie lepszą kondycję ode mnie :D/







Komentarze

Zainteresują Cię również...

#32. WROCLOVE - SKYTOWER, OGRÓD JAPOŃSKI, MIASTO.

Cześć i czołem! Przychodzę do Was z drugą częśćią fotrelacji mojego pobytu w magicznym mieście – Wrocławiu. Nie chcąc się rozdrabniać – tym razem zapraszam Was na zdjęcia ze Sky Tower, fontanny multimedialnej, Ogrodu Japońskiego i miasta. Mam nadzieję, że fotografie przypadną Wam do gustu! Pierwszym punktem na naszej liście do zwiedzania było Sky Tower. Wybraliśmy się tam także dlatego, że we Wrocławiu byliśmy przed południem, a doba hotelowa zaczynała się po czternastej. Dodatkowo, miejsce naszego noclegu było rzut beretem od Sky Tower, tak więc po niemiłej niespodziance, jaką zafundował nam taksówkarz (niezrzeszony, za 2 km policzył sobie 25 PLN), zostawiliśmy rzeczy w hotelu i ruszyliśmy na podbój wrocławskich niebios. Polecam Sky Tower każdemu, kto lubi piękne widoki czy panoramę miasta. My byliśmy zakochani w tym, co ukazało się naszym oczom. Mieliśmy także farta – pogoda tego dnia była cudowna, powietrze przejrzyste, dzięki czemu wszyst

#12. DLACZEGO WARTO MIEĆ KOTA?

Cześć i czołem! Dziś post z mojej ulubionej, kociej kategorii. Będzie on pierwszym – mam nadzieję, że się Wam spodoba. Równocześnie, już na wstępie, chcę zaznaczyć, iż nie jest on tylko mojego autorstwa – swego czasu, na grupie Koty - nasza pasja. Kochamy,dbamy, bronimy , (do której serdecznie zapraszam wszystkich – zarówno miłośników kotowatych, jak i osoby, które pragną dowiedzieć się czegoś ciekawego) również spytałam, dlaczego warto mieć kota. Chciałabym, aby te kocie tematy nie były tylko moje ale również chociaż troszeczkę osób, które mają naprawdę olbrzymią wiedzę na ich temat. Acha. Od razu zaznaczam. Kocham wszystkie zwierzęta. WSZYSTKIE. Ale jestem kociarą . Nie psiarą. Nie chomikarą. Nie miłośniczką do nieskończoności innych zwierząt. Tak więc post ten będzie dotyczył TYLKO I WYŁĄCZNIE kotów. Na fotografiach oczywiście moje kotowate. Dlaczego warto mieć kota (jakby kogoś w ogóle trzeba było przekonywać…;)): 1.       Koty uczą pokory. Nie przybiega

#51. DOLINA PIĘCIU STAWÓW PO RAZ PIERWSZY - UMIERAJĄC NA SZLAKU... ;)

Hola :) Dziś przychodzę do Was z moją pierwszą samodzielnie zaplanowaną, zeszłoroczną wyprawą w góry – 20 lipca 2017 do Doliny Pięciu Stawów . I od razu na wstępie zaznaczę, że jeszcze nigdy nie dostałam po dupie tak, jak wtedy . Generalnie Dolina Pięciu Stawów marzyła mi się już od kilku lat. Gdzieś w internecie natknęłam się na relacje z tej trasy, urzekły mnie zdjęcia i pełne zachwytu opisy. Naczytałam się, że trasa jest przyjemnie prosta, przyjemna i obfituje w boskie przeżycia wizualne. Byłam tak zaaferowana, że mało brakowało, a wybrałabym się tam pół roku wcześniej – w zimie ! O, ja głupia … Wyprawa do Doliny Pięciu Stawów zweryfikowała moją wiedzę, mój zapał i przede wszystkim – mój dystans i respekt do gór. Zaczęło się niewinnie – od ponad godzinnego krążenia w okolicy parkingów i szukania wolnego miejsca do zaparkowania, co bardzo opóźniło całą wyprawę. Potem podróż asfaltem ponad 3 km żeby dojść do Palenicy… Bilety kupiliśmy ok. 11. Abstrahując… Kolejka do prz