Nie ma lepszego miejsca na reset niż Tatry. Kiedy w październiku zeszłego roku miałam już wszystkiego serdecznie dość i byłam bardzo, bardzo przebodźcowana, nie pozostało mi nic innego, jak wybrać urlop, spakować plecak i ruszyć na podbój Podhala. Częściowo, po raz pierwszy, także solo. To miał być czas na podładowanie baterii i stuprocentowy selfcare. 😊 Będzie też parę polecajek jedzeniowych oraz noclegowych. Ruszyliśmy z Krakowa z samego rana i o 8 zameldowaliśmy się na parkingu na Palenicy Białczańskiej, gdzie w trójkę – tj. ja, P. oraz nasz kumpel Kingu, ruszyliśmy czerwonym szlakiem do Wodogrzmotów Mickiewicza, by przy nich odbić na szlak zielony, dobrze znaną nam trasą w kierunku Pięciu Stawów Polskich (o których dwukrotnie pisałam już TU i TU ). Pogoda była wspaniała – raz słońce, raz chmury, na niebie odbywał się prawdziwy spektakl. Sama wędrówka minęła spokojnie, leniwie i bez większych problemów, jedynie na górze nas mocno wywiało i było chłodno. Widoki jednak, jak zwyk...
Hola!
Dziś zapraszam Was na relację oraz opis drogi do Port de Pollenca
z naszego urokliwego Cala Sant Vincent, które dzieli około pięć kilometrów
pieszego szlaku. My wybraliśmy się na niego 21 maja około godziny 14 bądź 15.
Pogoda była w sam raz – akurat pojawiły się na niebie chmury tworząc tarczę
ochronną przed piekącym słońcem, szło się więc bardzo przyjemnie – zwłaszcza
mając na uwadze fakt, że dzień wcześniej potężnie zjarało nam plecy, karki i
ręce.
Wracając do przebiegu trasy – początkowo idziemy asfaltem mijając
nieliczne samochody, cyklistów, których na wyspie nie brakuje oraz turystów.
Droga pnie się lekkimi serpentynami w górę, z każdą minutą widoki są coraz
piękniejsze – w zasięgu wzroku mamy śliczną, piaszczystą plażę w zatoce z lazurową
wodą, klify oraz góry. Podczas naszej wędrówki w zatoce cumował nieduży jacht –
jego biel bardzo fajnie komponowała się z kolorystyką otoczenia. Po dłuższej
chwili i zyskaniu wysokości woda znika z naszego pola widzenia, pojawia się
zieleń oraz góry. Asfalt zmienia się w żwir, dochodzimy też do zabawnego ronda
– okrągłej przestrzeni wysypanej żwirem z drzewem i krzakiem na środku, z
którego odchodziło kilka ścieżek – według równie śmiesznego co rondo znaku –
namalowanego sprayem na ziemi – jedna z nich prowadzi do Portu – jednak jak się
później zorientowaliśmy prowadziły do niego dwie, które łączyły się po
dosłownie kilku minutach marszu. Idąc żwirową nawierzchnią mamy coraz lepszy
widok na okoliczne góry oraz roślinność. Droga prowadzi raczej prosto aż dochodzimy
do jej zdecydowanego zwężenia. To właśnie tu zaczyna się zabawa – gubimy
wcześniej zyskaną wysokość schodząc szlakiem w stylu górskim głównie po
kamieniach wśród bujnej roślinności majorkańskiej. Zejście nie jest trudne,
choć ja musiałam oczywiście trochę się na nim namęczyć ze względu na założone
sandały, których owszem – podeszwa trzymała się skał rewelacyjnie, natomiast
moja stopa podeszwy już nie bardzo. Wyślizgiwała się cholernie, przez co czułam
się niepewnie i na tym odcinku straciliśmy około 40 minut, choć w adidasach
zapewne zajął by nam (mi!) nie więcej niż może 15. Początkowo idziemy ładnie w
dół, by po czasie szlak zaczął łagodnieć i robić się prosty. Możemy z niego
podziwiać okoliczne góry oraz panoramę pojawiającego się na horyzoncie miasteczka
– Port de Pollenca, które jest naszym celem.
Gdy wychodzimy z iście dżunglowej ścieżki na utartą z
drobniutkiego żwiru drogę po lewej stronie mamy widok na góry, a bliżej pola z
makami, kaktusami, palmami i innymi kwiatami a po prawej pojawiają się pierwsze
domostwa. Z tego miejsca do Portu mamy około 10 minut spokojnego marszu. Od
razu decydujemy się na powrót autobusem, do którego mamy ponad dwie i pół
godziny (był wcześniejszy, jednak chcieliśmy spokojnie pospacerować).
Uliczki Port de Pollenca są urokliwe i od razu przywodzą na myśl
nadmorskie miasteczko. Nie brakuje sklepów z pamiątkami, rzeczami wykonywanymi
ręcznie, sklepów (nie widziałam żadnej znanej mi marki), licznych kafejek czy
ekskluzywnie wyglądających restauracji. Z ciekawostek – w miasteczku znajduje
się Burger King oraz kawiarnia z ukochanymi przeze mnie lodami Ben&Jerry –
polecam Wam serdecznie mój ulubiony smak, niedostępny w Polsce a skosztowany po
raz pierwszy na Minorce – Karmel Sutra Store. Lody tej firmy możecie kupić klasycznie
– w pudełeczku, bądź na porcje do rożka. Mniam!!!
Port sam w sobie robi wrażenie. Z jednej strony góry, z drugiej
liczne mola przy których cumują tysiące motorówek, jachtów, łodzi, turkusowa
woda. Z daleka wyglądało to jak jedna wielka plątanina, z bliska zaś – wow. Nie
brakuje również cudownych, piaszczystych plaż czy parasoli z leżakami. Jest też
dużo gwarniej niż w naszej miejscowości, spaceruje się jednak spokojnie a szum
fal cudownie koi zmysły. Mimo otaczających nas ludzi jest sielsko, przyjemnie,
wieje delikatny wietrzyk, z knajpek wydobywają się oszałamiające zapachy,
dookoła rozkładają się straganiki z rękodziełem – uroczą ceramiką, ślicznymi
mydełkami, piórnikami itp. Handel nie jest tu nachalny, idealnie wpasowuje się
w klimat miasteczka. Śmiejemy się, że po „rent a bike”, „rent a motorbike” i
„rent a car” w Port de Pollenca czas na wyższy level – „rent a boat”.
Port de Pollenca robi na nas sympatyczne wrażenie. Plaże są
prawdziwie piaszczyste, woda w większości czysta (tylko przy jednej niewielkiej
plaży widzieliśmy naniesione przez wodę glony), nie brakuje miejsc do zabaw dla
dzieci, wszystko jest na wyciągnięcie ręki. Jedyne w czym się nie
zorientowaliśmy, to w cenach – sprawdziłam tylko ile kosztowała ładna, słomiana
torebka (50 ojro) i piękny, duży łapacz snów (44 ojro). Nie nastawialiśmy się
jednak ani na jedzenie ani na zakup pamiątek – zanim doszliśmy do portu,
minęliśmy duży supermarket gdzie za mniej niż 3 ojro P. kupił dwie małe butelki
wody oraz puszkę Monstera (w sklepiku obok naszego hotelu ta sama woda kosztuje
ok. 80 centów). Jedyne co mogę Wam jeszcze napisać, to za zestaw w burger kingu
z kanapką niedostępną u nas, dolewką, frytkami - łódkami, sosem i – uwaga –
okularami gratis P. dał niecałe 11 ojro.
Zdecydowaliśmy się wrócić do Cala Sant Vincent autobusem. Google
Maps bardzo szybko zlokalizowało nam przystanek autobusowy a same rozkłady są
tak prosto rozpisane, że naprawdę bezproblemowo jest ogarnąć sobie transport.
Ba, na pętli była nawet mapka z opisanymi wszystkimi czterema miejscami dla
autobusów. Za taką przejrzystość naprawdę duży plus. Bilety kosztowały nas
kolejne 3 ojro/2 os. a sama podróż trwała 10 minut. Co muszę jeszcze napisać –
autobusy, a właściwie autokary, na Majorce są bardzo komfortowe, nijak się to
ma z naszą komunikacją miejską (którą w Krakowie uważam za naprawdę
przyzwoitą). Przystanek autobusowy w naszej miejscowości jest tuż obok naszej
plaży, a więc i minutkę drogi od hotelu. Podczas naszej wycieczki zrobiliśmy
około 16 tysięcy kroków, milion zdjęć i filmików, wróciliśmy zaś idealnie na
kolację. Pierwsza miejscowość na naszej liście do zobaczenia odhaczona i bardzo
na plus. Choć nie wiem, czy chcielibyśmy tu wynająć hotel, gdyż ponad wszystko
cenimy sobie ciszę i spokój – uważam, że naprawdę warto wybrać się do portu,
pochodzić wąskimi uliczkami i nacieszyć oczy pięknymi widokami. Naszym
następnym celem jest Pollenca.:) A na dziś to już wszystko.
Komentarze
Prześlij komentarz
Dziękuję ślicznie za pozostawienie po sobie śladu.:)